Logo Akademicki klub żeglarski AGH

Akademicki Klub Żeglarski
AGH

AGH Winter Sail Expedition 2013 – Chorwacja

Zimowi, żeglarscy szaleńcy

Co jest takiego wyjątkowego w żaglowaniu, że pcha ludzi w środek zimy na morze? Kto był, ten zna odpowiedź, a kto jeszcze nie zasmakował tej przygody, pozostaje mu tylko otulić się ciepłym kocem i wyruszyć choć w wyobraźni z nami w taki zimowy rejs.

Jakim wielkim była sukcesem poprzednia edycja AGH Winter Sail Expedition, jak dużym odbiła się echem w środowisku, najlepiej świadczy to, że aż połowa zeszłorocznych żeglarzy zdecydowała się założyć ciepłe skarpety i ponownie ruszyć na wodę. Nowi szaleńcy (nazywajmy ich po imieniu), zostali zachęceni do tegorocznej wyprawy przez przyjaciół z Akademickiego Klubu Żeglarskiego AGH, albo przez wspaniałe wspomnienia z Soliny lub Beana 2012. Nasza flota powiększyła się więc, w stosunku do pierwszej edycji Winter Sail, o jeden jacht. Tym razem również wśród wilków morskich znalazły się perełeczki spoza AGH (tadaaam) 🙂

9 lutego 2013 roku wesoła kompania, zapakowana po dach w sztormiaki i słoiki z pysznościami, ruszyła na chorwackie wybrzeże. Po hałaśliwej podróży, zmięta nocną trasą 32-osobowa gromadka, wylądowała w skąpanym w słońcu Zadarze. Sternicy ruszyli po jachty na pobliską wyspę, a pozostali, pod przewodnictwem Grzesia Lutego, oglądali liczące ponad 2 tysiące lat ruiny starożytnego miasta. Z kawą i tradycyjnym serowym burkiem, słuchaliśmy koncertu morskich organów. Na tym unikatowym instrumencie grają swoją melodię morskie fale uderzając we wloty piszczałek. Wydobywające się w ten sposób dźwięki przy głównej promenadzie przywodzą na myśl wodne otchłanie i baśniowe światy. Po zaształowaniu i zaokrętowaniu ruszyliśmy krótkim przelotem do portu Sukošan, gdzie oddaliśmy się żeglarskiej integracji. Powiedzmy to sobie szczerze, było zimno. Wiatr z pobliskich majestatycznie odciętych na horyzoncie gór Dynarskich, pachniał okalającym je śniegiem i lodem. Na jachtach, na szczęście, było ogrzewanie, a jak nie, to farelki skutecznie przeganiały zimno z każdej messy. Na chłody w innych miejscach pomagał śpiew i tradycyjne chorwackie napoje (koniecznie z właściwą Murzynką na etykiecie).

Dzień następny niestety był deszczowy, a pokładowe radia nadawały nieustannie „gale warning”, czyli ostrzeżenie przed silnym wiatrem. Zapowiedzi przewidywały prędkość wiatru do 75 węzłów, komandor Krzysztof Gębski, zadecydował o dłuższym postoju w pobliskim, małym porcie Kuklijca. Myślę, że każdy, kto myślał, że Adriatyk to „popierdułka”, na widok spienionych fal przewalających się przez pomosty, szybko zmienił zdanie. W środku nocy, dwie załogi musiały ratować jachty, którym szalejący wiatr pozrywał cumy i powyginał trzymające je polery. Niektórzy dzielni załoganci, jak kolega Wiewiór, biegali w samym podkoszulku i skarpetkach, żeby ratować dobytek.

Jak to w powiedzeniu, po burzy zawsze wychodzi słońce, więc na trzeci dzień mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Dla chętnych członków załogi sternicy przygotowali krótkie szkolenia z nawigacji, manewrów i tak przydatnych w codziennym życiu żeglarskich węzłów. Morze było mocno rozbujane po sztormie, więc można było się przekonać, na ile silny ma się żołądek. Zdecydowana większość uczestników czuła się świetnie i cieszyła z żywiołowego „skakania” po falach. Ponieważ trafiliśmy akurat na ostatki karnawału, port Murter, do którego zawinęliśmy, zaskoczyło nas i rozbawiło lokalnymi tradycjami. Jedną z nich jest parada dziwaków i dziwolągów, którą organizują dla siebie mieszkańcy. Przy dźwiękach muzyki i salwach śmiechu, przez centrum miasteczka przetaczają się przebierańcy, którzy na zrobienie swoich kostiumów poświęcili zapewne tygodnie przygotowań. Można było podłapać nie jeden pomysł na juwenaliowy pochód – bezkonkurencyjna była platforma ludożerców, która w wielkim kotle, na żywym ogniu, gotowała zabłąkanych podróżników (dobrze wiedzieć, że ludzie w każdym wieku umieją się bawić, jak studenci).

Po serii uciech i szaleństw, co niektórzy załoganci zadumali się z okazji Środy Popielcowej. Czasu na refleksje jest na żaglach sporo, zwłaszcza widząc ogrom wody Zimowi, żeglarscy szaleńcy fot. Z. Sulima Nasze banderki wyraźnie pokazywały skąd jesteśmy 38 Biuletyn AGH 62-2013 i piękno otaczającej przyrody. Prezes Saju (Wojtek Sajdak) postanowił rozstawić tego dnia nawet swoje centrum badawcze. Celem projektu było badanie odnawialnych źródeł energii (energii słonecznej i wiatru) oraz ich sposobu wykorzystania do zasilania urządzeń pokładowych. Główny wniosek jest taki: trzeba powtórzyć badanie na następnym rejsie. Jednym słowem – spryciarz.

Kolejną noc spędziliśmy w Rogoznicy. Port przywitał nas senną przystanią i prawie „martwym” miasteczkiem. W mniejszych miejscowościach ewidentnie nie spodziewają się jeszcze żeglarzy, bary są pozamykane, a ludzie w sztormiakach wzbudzają zdziwienie i uśmiech na twarzach mieszkańców. Zaskoczyło mnie, że naprawdę wszyscy znają w Chorwacji (Dalmacji) język angielski w stopniu co najmniej komunikatywnym – od pani w sklepie po dozorcę w porcie. W restauracji, do której udaliśmy się tego wieczoru, menu było również w języku polskim, a prowadząca interes rodzina, ponownie przekonała nas o szczerej sympatii Chorwatów do Polaków.

Ostatnim portem na południu był Trogir, cudowne historyczne miasto. Tak, jak i ostatnio, wieczorem udaliśmy się na tradycyjna chorwacką kolację. Uczestnicy byli przygotowani, że będzie to jeszcze impreza karnawałowa. O 19:00 w knajpce pojawili się więc piraci, gangsterzy i Lolity, mumia, nurek i grecki bóg wina Dionizos. Na stołach zagościły owoce morza, pieczone ryby i lokalne wino. Jak zwykle tego ostatniego było w sporo, więc impreza zakończyła się po odśpiewaniu klasyków klubowych gdzieś, kiedyś – kto wie niech mi opowie ha ha! Tradycji musiało stać się za dość, więc następnego dnia, po odespaniu poprzedniej szalonej nocy, udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Plan był bardziej niż oczywisty: kebab, szaber platz (czyli targ) gdzie można zakupić lokalne specjały i delektowanie się słońcem oraz folklorem na ławeczce przy głównym bulwarze miasta. Czy 15 lutego można sobie wyobrazić coś lepszego niż żarty z kamratami w cieniu palm?

Z malowniczego miasta udaliśmy się prosto do portu macierzystego, czyli Sutomišćicy. Nareszcie szykował się przed nami długi, trwający ponad dobę przelot. Nic nie może się równać nocy na morzu. Gdy leżę wtedy na pokładzie i patrzę w niebo, zawsze nasuwa mi się na usta refren szanty i z jej wersem „…zamieszam masztem zupę z gwiazd…”. Nocne pływanie jest bardziej niebezpieczne, a co za tym idzie, bardziej wymagające dla sternika i załogi. Wachtowi muszą obserwować pojawiające się światełka na wodzie i cały czas weryfikować położenie jachtu. Chorwackie wybrzeże jest z roku na rok coraz lepiej oświetlone, więc żeglowanie staje się przyjemniejsze i bezpieczniejsze. Wachta od godziny 04:00 do 08:00, zwana świtówką, urzeka wschodem słońca, który mnie zawsze napawa optymizmem.

Po takim tygodniu, bogaci o nowe wrażenia, przyjaźnie, (nawet romanse – ale pst!), niechętnie ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzień był słoneczny i piękny, dlatego spacer wzdłuż wyspy i rejs promem do Zadaru był przyjemnością.

Ci opatuleni teraz w koce i słuchający tej opowieści nie muszą wymieniać, ile rzeczy można kupić za kwotę, którą trzeba było wydać na tego typu rejs. Wiem, że ta przygoda stanie się kiedyś tylko wspomnieniem i folderem starych zdjęć na pulpicie, a każdy z nas pójdzie własną żeglarską i życiową drogą, ale teraz wszyscy jesteśmy wysmagani wiatrem, zmarznięci i pełni życia. Stoję nad brzegiem morza, patrzę na port i wszystko wydaje mi się takie piękne. I w tym właśnie momencie, słysząc śmiech ludzi, których uwielbiam ponad wszystko na świecie, czuję, że jesteśmy nieskończonością.

Justyna Orzech

Skip to content