Logo Akademicki klub żeglarski AGH

Akademicki Klub Żeglarski
AGH

AGH Winter Sail Expedition 2017 – Grecja

Cyklady zimą są piękne!

Cóż to był za rejs! 13 jachtów, na pokładach których pływało łącznie 130 osób. To póki co największy – rekordowy – rejs, jaki został zorganizował przez Akademicki Klub Żeglarski AGH w szóstej edycji legendarnej już serii rejsów w ramach Winter Sail Expedition. Na początek jednak kilka zdań o historii tego zimowego cyklu żeglarskiego.

Zaczęło się skromnie w 2012 roku. Jeden mały autokar zawiózł załogi trzech jachtów do chorwackiego Szybenika. Był to prawdziwie zimowy rejs, bo ówczesny luty był iście rekordowy. Pierwszy od 50 lat śnieg w Dalmacji zalegał grubą warstwą na łódkach zacumowanych w porcie. Nikogo to jednak nie zniechęciło do pływania, a im bardziej na południe tym było cieplej do tego stopnia, że na wyspie Hvar żeglarze założyli szorty i koszulki z krótkim rękawkami. Zimowe pływanie w Chorwacji spodobało się na tyle, że następnej zimy znów AKŻ wyruszył do tego pięknego kraju – to był barwny i udany rejs. Apetyty na pływanie wzrosły i fantazja sięgnęła do Czarnogóry, ale niestety okazało się, że w zimie nie ma tam (pomimo wcześniejszych deklaracji, że będą) gotowych do żeglowania jachtów. Dlatego zwrócono uwagę na zupełnie nowy dla AKŻ akwen. W Atenach firmy czarterowe były gotowe na przyjęcie żeglarzy z Polski i dzięki temu doszedł do skutku pierwszy rejs po Cykladach. Następne dwa lata to ponowne odkrywanie Chorwacji, aż przyszedł 2017 rok i drugi rejs po Cykladach.

Żeby przetransportować taką ilość uczestników do Aten potrzebne były dwa autokary i kilkanaście miejsc w samolotach latających do stolicy Grecji. Jachty w marinie Alimos czekały przy kejach gotowe do żeglowania i niedługo po zamustrowaniu załóg ruszyły w morze. Pierwszym etapem rejsu miała być niezbyt oddalona zatoczka z widokiem na ruiny świątyni Posejdona. Krótki dystans do pokonania pierwszego dnia zakładał, że ponad połowa uczestników jeszcze nigdy nie pływała po morzu. Wszystkie długoterminowe prognozy pogody przewidywały, że wiatry będą bardzo umiarkowane i przewidywania te spełniły się, nie licząc pierwszego dnia. Zrobiliśmy kilka halsów szukając wiatru po akwenie i dyskutowaliśmy, czy aby da się dopłynąć do Posejdona na żaglach… Jednak sytuacja zmieniła się dość szybko i dynamicznie, bóg mórz i oceanów chyba usłyszał nasze rozmowy i zesłał wiatr, który uniemożliwił rzucenie kotwic w zatoczce przy jego świątyni (chyba nie chciał nas gościć) i przepędził załogi na wschodnią stronę półwyspu do portu Lavrion. Macki choroby morskiej dopadły tego dnia nie jednego żeglarza. Nasze jachty zajęły w zasadzie wszystkie miejsca przy keji, a na maszt jachtu komandora rejsu Wojtka Sajdaka, wciągnięta została flaga AGH o niebagatelnych rozmiarach, bo 5×3 metry – pięknie się prezentowaliśmy.

Następny dzień upłynął pod znakiem turystki lądowej i przygotowywaniu się do nocnego przepłynięcia na wyspę Kithnos. Niektóre załogi skorzystały z wypożyczalni samochodów, inne uprawiały turystykę pieszą. Pogoda sprzyjała każdemu rodzajowi poznawania greckiej ziemi, silny wiatr na lądzie nie robi większego wrażenia, natomiast na wodzie jest zupełnie inaczej, dlatego właśnie tak turystycznie wyczekiwaliśmy na łagodniejszą pogodę. Na noc wiatr istotnie zelżał i bez „walki” można było pokonać wyznaczony do przepłynięcia odcinek.

Około południa ostatnie z załóg rzuciły kotwicę w dwóch zatoczkach wyznaczonych przez swoisty półwysep, połączony piaszczystą łachą z wyspą Kithnos na północno-zachodnim jej brzegu. Tam też nastąpił chrzest morski wszystkich szczurów lądowych, którzy po raz pierwszy mieli pokład pod nogami i próbowali smaku morskiej wody. Co to się działo…! Pomocnicy Posejdona (w końcu byliśmy na terenie antycznej Grecji) byli bezlitośni dla nowicjuszy. Częstowali tych biedaków wyciągiem z wodorostów z Morza Egejskiego (albo czymś w rodzaju takiego wyciągu, pewności co do składu specyfiku nie mam), nakazywali bliskie zapoznanie się z plażowym piaskiem, przeprowadzali liczne próby sprawności fizycznej i na koniec najstraszniejsza próba, czyli pocałunek owłosionego kolana Amfitryty, żony władcy mórz. Na szczęście wszyscy przeszli całą procedurę bez szwanku, uzyskując na końcu swoje nowe morskie imiona. Słońce zaczęło się chować za okolicznymi wzgórzami i trzeba było intensywnie myśleć o podniesieniu kotwic i znalezieniu następnej spokojnej przystani. Trudno było oszacować, gdzie poniosą nas wiatry, ponieważ przewidywana prognoza o słabych podmuchach zaczęła w pełni się sprawdzać. Ruszyliśmy na kolejne nocne pływanie. Martwa fala dawała się we znaki tym, którzy jeszcze nie przyzwyczaili się do pokładowego życia, a słaby wiatr około północy całkowicie ustał. Pokładowe silniki diesla doprowadziły naszą „armadę” na wyspę Idra.

Urokliwy port i nie mniej piękne miasteczko zatrzymało nas na cały dzień. Dobra lokalna kuchnia dodatkowo umiliła nam wizytę w tym miejscu, do którego chętnie wrócę jak szybko się tylko da. Ciasny port wymusił cumowanie do tych jachtów, które już stały przy kei i wspomaganie się kotwicami, ale te trudności techniczne nie zaćmiły piękna wyspy.

Następnego dnia podniesienie kotwicy wczesnym rankiem i „przelot” do przedostatniej wyspy i portu tego rejsu, czyli Aeginy. Cały dzień upłynął na wodzie. Dystans do pokonania nie był zbyt duży, ale wiatry, zgodnie z prognozą, pozwoliły tylko na chwilowe pływanie pod żaglami, dlatego też cumy rzuciliśmy dopiero wieczorem. Po drodze towarzyszyły nam delfiny, spotkanie z tymi morskimi ssakami zawsze jest pełne wrażeń i przeważnie osładza brak czy nadmiar wiatru.

No i ostatni dzień na wodzie, a w zasadzie połowa dnia, ponieważ Aegina leży w bezpośrednim sąsiedztwie Aten. Po dopłynięciu na miejsce odbywały się precyzyjne manewry w napakowanej do granic możliwości marinie, zdawanie jachtu do firmy czarterowej i wycieczki po Atenach (obowiązkowy Akropol) i oczekiwanie na wieczorne wspólne podsumowanie rejsu. Organizatorzy zastanawiali się, gdzie i jak uda się zrobić spotkanie na 130 osób. Okazało się to możliwe w pobliskim hotelu o nazwie „Posejdon”. Wszyscy spotkali się na jednej sali, komandor podsumował rejs, były podziękowania dla licznych organizatorów (wszak było co robić przy takim dużym przedsięwzięciu). Można było poznać inne załogi, które przeważnie widziało się gdzieś bliżej lub dalej na kei. Było pysznie i wesoło.

Tak oto kolejna żeglarska przygoda za nami, tymczasem w planach na przyszły rok po cichu mówi się o Morzu Śródziemnym. Jeszcze większe wyzwanie logistyczne i organizacyjne, ale przecież żadne wyzwanie dla członków Akademickiego Klubu Żeglarskiego AGH nie jest straszne.

Zbigniew Sulima

Skip to content