Wspomnienie żeglarskich połonin
No i wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć. Również i nam przyszło pożegnać się żeglarską połoniną – Soliną i wrócić do obowiązków dnia codziennego.
Ale ja jeszcze mogę się rozmarzyć i powrócić do wspomnień minionego weekendu. Tyleż tego, że nie wiem od czego zacząć, zatem od początku: nasza żeglarska majówka zaczęła się w piątek 29 kwietnia. Jedni już bladym świtem gnali po przygodę, inni po dniu ciężkiej pracy przybyli do miejsca przeznaczenia późnym wieczorem, jednakże wszyscy w końcu razem spotkali się na jachtach i wspólnie zaczęli ten rejs szantami. Tego samego wieczoru dwójka „najodważniejszych” żeglarzy postanowiła sprawdzić temperaturę wody w Solinie przy dwóch różnych kejach. Wg zeznań woda, o dziwo, mimo iż dzień był raczej chłodny i skąpany deszczem, okazała się całkiem ciepła. Odgłosy dźwięków gitarowych zamilkły dopiero późną godziną nocną, a gdy Morfeusz objął już wszystkie załogi w swe objęcia niejaki „Andrzej” zwinął część sztorcklapy prezesowej załodze. Wydarzenie nie do pozazdroszczenia biorąc pod uwagę nocne spadki temperatury. Każdego szkoda, jak to mawiają.
Drugiego dnia obudziły nas ciepłe promienie słoneczne, które jednak koło południa okazały się zdradliwe. Bowiem, gdy już wszystkie załogi wyruszyły z portu, wybuchła panika. Krótkofalówki szalały, wkoło słychać było tylko nerwowe, „Wracamy do portu! Pogoda niepewna!”. Tym oto sposobem ledwo wyruszyliśmy, a już z powrotem staliśmy w porcie. Chociaż przyznać trzeba, że były odważne załogi, które nie tylko wyruszyły na pełne solińskie wody w czasie niepogody ale również nie bojąc się burzy dzielnie stawiały czoła trudnym warunkom. I jak to czasem bywa niektórym puściła talia, innym nerwy na widok błyskawic. Na szczęście popołudniem, po smacznym obiadku przygotowanym wcześniej dla wszystkich żeglarskich głodomorów przez Panią Mamę, słońce znów zagościło na niebie i reszta wystraszonych pogodą załóg, spokojnie wypłynęła na rozpoznanie terenu. Niektórzy mówili, że wraz ze słońcem nastała flauta, ale przecież nie sztuką jest pływać gdy wieje, prawda? Tak czy siak, wszyscy cało zawitali na wieczór do Polańczyka, by opowiedzieć swoje przeżycia.
Niedziela postanowiła nie bawić się z nami w pogodową ciuciubabkę i już od rana niebo było zaciągnięte chmurami pełnymi deszczu. Tym razem jednak wszyscy postanowili się już pogody nie bać i po wcześniejszym handlu ludźmi z patentami (a waluta była nie byle jaka – sternik za kotleta) wyruszyliśmy na poszukiwanie miejsca, w którym będzie najwięcej błota. Znowu nie obyło się bez rewelacji, najpierw okazało się, że fatum zrywającego się fału od płetwy sterowej ciąży nad jednym ze sterników, gdyż zdarzyło mu się to nie pierwszy raz. Później jedna z załóg nieopatrznie popłynęła gdzieś w bliżej nieokreśloną odnogę żeglarskiej połoniny, na szczęście odnaleźli nas w dzikim zakątku Soliny prawdopodobnie po pozostawionym przez nas na wodzie kilwaterze. Po dniu pełnym wrażeń panowie postanowili wziąć lekko chłodną kąpiel, panie raczej się nie zdecydowały. Pewnie dlatego, że tylko jeden jacht miał ogrzewanie. Dzień został zwieńczony wspólnym zdzieraniem gardeł przy szantach i nie tylko.
Poniedziałek. Dzień przedostatni – powoli zaczęto robić porządki, wszak jachty trzeba było nazajutrz oddać w stanie, w jakim je otrzymaliśmy albo i lepszym. Pewnie dlatego Prezes kazał dwóm załogantom zacząć od nakręcenia kabestanów. Pomysłowość nie znała granic, do tego stopnia, że niektórych sposobów nakręcania nie znali nawet starzy wyjadacze. Inny sternik – Koza postanowił znaleźć w końcu tę wiecznie gubioną korbkę od kilwatera. Obawiam się, że i tak się nie znalazła… ah, ta złośliwość rzeczy martwych. Ale szczere chęci się liczą. Po tych wstępnych pracach porządkowych postanowiono skorzystać z lekko wietrznej pogody. Każdy jacht popłynął w swoją stronę łapiąc tyle wiatru w żagle ile się dało. Jako, że zafascynowała nas dzicz otaczająca Jezioro Solińskie, więc także i tej nocy zacumowaliśmy z daleka od cywilizacji. W ostatnią noc rejsu nie mogło zabraknąć ogniska i to nie dlatego, że zostały nam kiełbaski, które trzeba było w końcu zjeść. Także nie dlatego, że czekała nas najzimniejsza noc majówkowego weekendu i chcieliśmy się ogrzać. Ognisko po prostu musiało być. I było. Uczciliśmy przy nim wspólnie spędzone chwile na rejsie. Podziękowaliśmy sobie za spędzony czas. Celebrowaliśmy imieniny Prezesa – Wojciecha. Ostatecznie upiekliśmy kiełbaski i jak co wieczór wydzieraliśmy się do rytmu gitary. Dorobiliśmy kolejne zwrotki dla nieumierającej dżdżownicy, zafałszowaliśmy tyle piosenek, że nie sposób zliczyć. Kilkoro z nas straciło głos. Ale czego się nie robi dla wspólnej zabawy. Czas jednak pędził nieubłaganie odliczając godziny do jej końca.
Tak oto dobrnęliśmy do wtorku. Ostatni dzień, więc i słońce nie mając już nic do stracenia postanowiło wrócić, budząc nas swymi ciepłymi promykami. Po takiej przyjemnej pobudce przyszła wesoła nowina, że Neptun wraz ze swą żoną – Prozerpiną i świtą zawitał do nas, chcąc przyjąć w swój poczet nieopierzonych żeglarzy. A było ich wśród nas całkiem sporo. Niezwłocznie zaczęła się ceremonia chrztu żeglarskiego, po którym w szeregi żeglarskie dołączyło sporo Nurkujących Dryfkotw, Poluzowanych Want, Zakręconych Kabestanów, Puszczonych Fałów i innych zacnych nowicjuszy. Tym sympatycznym akcentem rejs po żeglarskich połoninach dobiegł końca. Zostało tylko spakować manatki, wrócić do portu, wyszorować jachty i pognać do codzienności.
I tak oto bogatsi jesteśmy o tych kilka pięknych wspomnień, wspólnie spędzonych chwil i przygód… i nadzieję, że jeszcze kiedyś uda się to powtórzyć.
Weronika Waszczuk