Żeglowanie w środku zimy? Chyba oszaleliście! Na Chorwacji? A nie, to spoko, w lutym tam na pewno jest z 15-18°C… prawda?
Zimowym żeglarskim szlakiem
Winter Sail Expedition Chorwacja 2012- jakże dumnie to brzmi. Decydując się na prowadzenie jachtu na tej zacnej wyprawie, mój mózg zgrabnie pominął rzeczownik Winter i zachował w podświadomości jedynie słowa Sail i Chorwacja. W tym momencie w Polsce panowały syberyjskie mrozy i temperatura -25C na termometrze za oknem, w zupełności tłumaczy zachowanie mojego umysłu. Jakże było moje zdziwienie, kiedy na tydzień przed wyjazdem sprawdziłam pogodę dla miasta Šibenik, z którego czarterowaliśmy nasze 3 jachty. Od poniedziałku do piątku 0-3C, w nocy -5 i śnieg. hehehe… o płetwa rekina! No trudno, żeglarstwo to ciężki sport, wiec dorzuciłam za poradą rejsowiczów aktywnie udzielających się na przed -rejsowym forum, więcej skarpetek z wełny, majtek z golfem i dodatkowy polar. Tak a pro po forum. Aż zaśmiałam się w głos, widząc post, SŁOIKI. Och kochane dziołszki ze Śląska, dzięki ich peklowanej żywności, nie musieliśmy jeść słoików z Biedronki ( która oczywiście zaskakuje nas co dzień jakością) tylko delektowaliśmy się pysznymi domowymi leczami, risottami i gulaszami. Mniam!
No, ale my tu pitu, pitu...
12 lutego, w mroźną noc, wyruszyliśmy. Droga dzięki rumowi nie dłużyła się zbytnio i była wesoła, ale na każdym przystanku miny explorerów trochę rzedły. Nadzieje umiera ostatnia, więc każdy liczył, że jednak to Winter będzie raczej z nazwy, i nim bardziej posuniemy się na południe, tym będzie cieplej. Nic z tego kochani. Co przystanek więcej zasp. Na miejscu zastała nas pokrywa śnieżna, którą najstarsi chorwaccy górale widzieli ostatnio jakiś 50 lat temu. Trzeba było odśnieżać kokpity jachtów i skuwać lód z dystrybutorów na wodę. Słowem, ahoj przygodo! Po wieczorku zapoznawczym, następnego dnia z rana, opatuleni w co tylko mieliśmy, wyruszyliśmy w świat. Prezes Saju załatwił 2 typy jachtów. Pływaliśmy wiec na dwóch Elanach Impression i Delphi 37. Są to przestronne, zadbane jachty, przystosowane do typowego jachtingu. Ich dzielność morska jest wątpliwa, rollgrot przysparza niejednego sternika o hercklekoty, ale na sweetfociach prezentują się niczego sobie. Wszyscy, których zaprawił Bałtyk i nasze polskie jachty dostępne na wybrzeżu, będą pod wrażeniem wygody i wyposażenia (ploter, odtwarzacz CD, działający w miarę silnik, lodówka która nie śmierdzi) oraz zdruzgotani brakiem Dziennika Pokładowego, czasami nawet map, łodzi ratunkowej i przeterminowanymi racami.
Na pierwszy dzień Komandor Krzysiu zarządził mniejszy przelot, by ludzi zapoznać z jachtem, morzem i warunkami pogodowymi. Mówiąc krótko, było tak cholernie zimno, że nikt nie chciał męczyć załóg zbyt długim staniem na wachtach. Na rejs zapisały się bowiem stare żeglarskie wyjadacze jak również ludzie będący na morzu, (a nawet na żaglach!) po raz pierwszy. Dla tych ostatnich duży może szacunek są odważni lub po prostu szaleni. Potrzeba nam i tych i tych. Każdy oficer, bez względu na ilość patentów na pokładzie, musiał wyszkolić swoją wachtę, dlatego pół dnia żeglowaliśmy przy wtórze komend, ćwicząc stawianie i zrzucanie żagli oraz kręcąc rufy i sztagi. Neptun nam sprzyjał, pruliśmy wiec baksztagiem, gdy tym czasem na trawersie przemykały wysepki, urocze latarnie i rybacy szczerze zdumieni widokiem żeglarzy w środku zimy. Ponieważ nasz rejs był szkoleniowo- rekreacyjny, sternicy dla wszystkich chętnych przeprowadzali szybki kurs z nawigacji, prowadzenia Dziennika Pokładowego (zabraliśmy własne) oraz manewrowania. Zostało ustalone, że na czas rejsu obowiązywał nas kodeks jednostek pełnomorskich, więc starliśmy się żyć na naszych małych jachtach zgodnie z jego regułami. Każda wachta miała swoje obowiązki podczas manewrów portowych oraz postoju, co godzinę oficer wachtowy pilnował wpisu na Dziennika Pokładowego i nanoszenia pozycji na mapy. Posiłki jedliśmy wspólnie, a nakładanie odbywało się według stopnia. Wachta kambuzowa była przechodnia i każdego dnia ktoś inny ( oprócz kapitana sasasa) musiał usługiwać i zmywać (życie).
Pierwszy przystanek wypadł w małym porciku o nazwie Promišten. To historyczne, senne o tej porze miasteczko na półwyspie, pełne rybackich kutrów. Dotarliśmy do niego jeszcze za dnia. Niestety, jeden z jachtów został pierwszą, przedsezonową ofiarą muringów. Wkręcenie się muringu w śrubę, to jedna z najczęstszych awarii na Adriatyku. Nurkowie z nożami, czekają na swoje ofiary zwarci i gotowi w każdym porcie i nie da się ukryć, że liczą sobie za usługę jak za zboże. Oczywiście, załoga „Gdzie jest Nemo” starała się załatwić sprawę sama, i kapitan skoczył nawet do lodowatej wody, niestety, jak w 90% przypadków, trzeba było wzywać kogoś ze sprzętem. Nie zepsuło to w każdym bądź razie nastrojów i lekkiego poruszenia wśród załóg, związanych z dniem 14 lutego. Pary obchodziły tego dnia Walentynki, a single Wale Drinki. I jedni i drudzy bawili się znakomicie.
Po kolejnym dniu pokładowych anegdot, poznawania tajników trzymania kursu i pracy na pokładzie, dotarliśmy do miasta Trogir, które greccy koloniści założyli już w III wieku p.n.e. Urzeka ono swoimi klimatycznymi wąskim uliczkami, kościołami i starówką. Chociaż port posiada pokaźną marinę, okazało się, że nie spodziewa się ona jeszcze gości. Dziwne, co nie? Po paru próbach zacumowania i wielu kółkach zdecydowaliśmy się zostać w głównym porcie. Bosman specjalnie dla nas uruchomił skrzynki z prądem i wodą oraz otworzył jedną, koedukacyjną łazienkę. Prognozy na kolejny dzień zapowiadały Borę (chłodny, suchy wiatr z gór, wiejący w porywach nawet do 9 w skali Beauforta), dlatego postanowiliśmy kolejną dobę spędzić w porcie. Każda z załóg wykorzystała wolny czas na inny sposób. Jedni na przechadzkach historycznym uliczkami, zwiedzaniu miejscowych pubów, dziwnych grach integracyjnych, drudzy na zakupach na targu. Tam zwłaszcza godne polecenia jest „rakija spod lady” od co bardziej zasuszonych staruszek. Po południu wszyscy spotkaliśmy się na głównej promenadzie miasta, delektując się lokalnym trunkiem, śpiewając szanty i strasząc tubylców. Wieczorem wybraliśmy się na tradycyjną chorwacką kolację z mulami, rybami z grilla i ziemniaczkami w cebulce i czosnku mmm… Wino tej nocy gospodarze lali nam bez limitu, co świadczy o chorwackiej gościnności a zarazem o nieznajomości potrzeb studentów AGH. Skończyło się oczywiście na śpiewach przy wtórze gitar i bębenków, ale o której i jak, to pytanie do osoby która nie piła… buuuahhahaha!
Późnym rankiem, po aspirynie i jajecznicy wyruszyliśmy dalej na południe, tym razem obierając za cel port na wyspie Hvar ( no oprócz jednej załogi, ale o gapach nie pisze). Bora zamieniła się na szczęcie w Jugo (ciepły i wilgotny wiatr wiejący z południa) smagając nam przyjemnie twarze i kołysząc morzem. Po Adriatyku żegluje się bardzo przyjemnie zwłaszcza poza sezonem, gdy ruch jest mniejszy i trzeba uważać głównie na skały i wypłycenia. Plotery, zamontowane już praktycznie na każdym jachcie, nie zawsze są dokładne, ale ich mapy są aktualne i mocno pomagają w generalnym rozeznaniu się na wodzie. Zdecydowanie przyjemniejsza jest też Śródziemnomorska fala. Morze to jest głębokie, wiec tworzące się na nim fale są większe, mniej „rzygliwe” i męczące. Nasz rodzinny Bałtyk jest morzem płytszym, burzliwym, a fale są częste, krótkie i strome. Wielu żeglarzom psują one humor i żołądek.
Hvar przywitał nas ponad 50% rabatem za postój i barkiem sanitariatów. Nie jest to jednak problem, gdyż w knajpach nikt nie robi w tym kraju problemu z korzystania z łazienek gdy nie jesteś gościem ( oczywiście kultura wymaga, mimo wszystko, by kupić chociaż jednak piwo na załogę). Kolejny dzień przyniósł nam upragnioną wiosnę Made in Croatia. Ciepło, słońce, krótki rękawek. Był to najpiękniejszy i najbardziej leniwy dzień z całego rejsu. Załogi jak zwykle podzieliły się, tym razem według wymarzonych zawodów. Mieliśmy wiec przewodników miejskich, kucharza sushi- ninja, wspinaczy wielkomasztowych i pływaków morskich. Po labie wypłynęliśmy w równie leniwy krótki przelot na wyspę Vis. To było pierwsze pływanie nocne ( ciemno robiło się ok. godziny 17). Załogi dostały kolejną dawkę szkolenia z nawigacji, rozpoznawania światełek, oraz bezpieczeństwa podczas nocnych wacht. Vis okazał się najcichszym i najmniej spodziewających się gości miejscem, ale absolutnie nam to nie przeszkadzało. Uzupełniliśmy braki w prądzie i wodzie w Hvarze, wiec byliśmy gotowi na ostatni, najdłuższy przelot z powrotem na portu Šibenik. Ze względu na słaby opór mieszkańców, kapitan Jarek ogłosił wyspę Zamorską Kolonią RAŚu.
Czas na główną anegdotkę z rejsu (a przynajmniej moją ulubioną). Około godziny 24 załogi postanowiły podążyć za imprezowym zewem, i kolokwialnie wbić na się na imprezę, nieopodal miejsca gdzie cumowaliśmy. Okazało się, o zgrozo, że jest to Studniówka jednego z lokalnych liceów, pełna poprzebieranych uczniów, rodziców i nauczycieli. Jakże było nasze zdumienie, gdy zostaliśmy w naszych polarach i buciorach zaproszeni do zabawy, a po odtańczeniu paru numerów kapela zadedykowała nam piosenkę „Kolorowe jarmarki” wykonaną po polsku! Bawiliśmy się u dzieciaków do ostatniego gościa, często poklepywani przez rozbawionym naszymi tańcami rodziców i opiekunów. Wiedziałam, ze Węgrzy nas lubią, ale Chorwaci to już jest coś. Miło, prawda?
Wyjście o 8 rano po takiej balandze miłe niestety nie było, dla jednej załogi, okazało się nawet mało wykonalne. Ostatecznie z gorszym lub lepszym żołądkiem, wyruszyliśmy w drogę powrotna do portu macierzystego. Neptun i tym razem uśmiechnął się do nas odwracając wiatr, byśmy ponownie baksztagiem, płynęli do celu. Rozbujał jednak mocno morze, co nie wszystkim imprezowiczom akurat się podobało. Uczulam mazurskich szuwarowo – bagiennych żeglarzy (określenie jak najbardziej pieszczotliwe), że pływanie samymi baksztagami nie oznacza nudy. Oczywiście nie ma to jak odrobina przechyłów oraz fali rozbijających się o dziób i przelatujących przez cały pokład. Pamiętajmy jednak, że na morzu pływa się jednym halsem godzinami a czasami nawet dniami. W przechyłach trudno się na dłuższą metę funkcjonuje; nie działają kingstony, nie da się nic ugotować a cztero godzinna wachta w mokrych gaciach, może się dłużyć w nieskończoność. Nie bez znaczenia jest też słaba dzielność morska chorwackich jachtów. Nie tną one fali, tylko z niej spadają, i to z hukiem.
Późnym wieczorem, po chwilach zgrozy gdy jachcie Marina II wysiadł silnik i trzeba ich było odholować do przystani, załogi bez strat w ludziach i sprzęcie dotarły do portu macierzystego. W Šibeniku nadal panowała lekka zima, ale nikogo to już nie ruszało. Naładowani pozytywną energią, słońcem, morzem i towarzystwem, wróciliśmy do szarej rzeczywistości lądowego życia.
Nie pozostało teraz nic innego, jak wypatrywać kolejnej przygody, gdyż za morzem tęskni się jak za dawno nie widzianym przyjacielem- a o dobrą przyjaźń, trzeba dbać.
Justyna Orzech